czwartek, 28 marca 2013

Robert Bloch: „Psychoza”


        Robert Bloch jest amerykańskim pisarzem - przede wszystkim autorem kryminałów, horrorów i powieści science-fiction. Jego pierwsze opowiadania pod względem stylistycznym w dużej mierze nawiązują do twórczości Lovecrafta. Z czasem jednak Bloch wypracował swój styl, a jego pomysły wielokrotnie były wykorzystywane przez świat telewizyjno-filmowy. Najbardziej popularna ekranizacja, to oczywiście kinowa wersja jego powieści pt. „Psychoza”.

Zanim jednak doszło do ekranizacji, a wcześniej do napisania powieści przez Blocha, w małej miejscowości w Stanach Zjednoczonych mieszkańcy przeżyli szok, kiedy dowiedzieli się czym naprawdę zajmuje się Ed Gein – miejscowy dziwak i odludek. Okazało się, że od wielu lat na własną rękę „ekshumował” groby, z ciał wyrabiał w najlepszym wypadku różnego rodzaju akcesoria, a na pytanie śledczych w jakim celu to robił odpowiedział z rozbrajającą szczerością, że po prostu „chciał sprawdzić jak to działa”. Ponadto w toku dalszego śledztwa wyszło, że Gein nie tylko rozkopywał groby, ale też był powodem licznych zaginięć i morderstw kobiet z okolicy.

Ta historia wstrząsnęła nie tylko mieszkańcami małej miejscowości, pisały o tym gazety, relacjonowała telewizja, usłyszał o niej także Bloch. Ed Gein stał się więc pierwowzorem postaci Normana Batesa w „Psychozie”.

Fabułę rozpoczyna opis wyglądu domu Batesa, który robi wrażenie staromodnego, trochę przerażającego i dającego poczucie zatrzymania czasu kilka dekad temu. Obok domu znajduje się motel, ale z racji wybudowania autostrady potencjalni gości zwykle omijają to miejsce mknąc dalej do oddalonego o ok. 30 km miasteczka. Zjeżdżają tylko ci, którzy zbłądzili lub faktycznie są zmęczeni. Do tych pierwszych zalicza się Mary Crane, która nie tylko zgubiła drogę, ale też popełniła błąd kradnąc czterdzieści tysięcy dolarów. Błędem okazał się także nocleg w motelu Batesa, ponieważ Mary zostaje w brutalny sposób zabita (słynna scena pod prysznicem z filmu Hitchcocka, wykreowana według zasady suspensu, w książce obejmuje zaledwie trzy szybkie, jak dźgnięcie nożem, zdania: „Mary głośno krzyknęła. W tym momencie zasłona rozsunęła się szerzej, a w kłębach pary pojawiła się dłoń trzymająca rzeźnicki nóż. W chwilę później nóż uciął jej krzyk. I głowę”.).    

Kto zabił Mary? Norman Bates czy jego matka, z którą momentami histerycznie rozmawia? Czy w ogóle jest jakaś matka? Właściwie po filmie Hitchcocka zadawanie takich pytań w trakcie lektury nie ma sensu, ale abstrahując od filmu mistrza suspensu, pierwsi czytelnicy „Psychozy”, nie mogący znać jeszcze ekranizacji, z pewnością takie pytania sobie zadawali. Książka w ogóle jest tak skonstruowana, aby do takich pytań prowokować. Co więcej, gatunkowo to klasyczny kryminał z elementami noir – tłem dla kluczowych scen rozgrywanych w posiadłości Batesa jest mrok, deszcz i przeszywające zachmurzone niebo błyskawice. Mamy tu także elementy z powieści drogi, ale przede wszystkim bardzo wyraźnie został tu rozbudowany przez autora aspekt psychologiczny. Najbardziej widoczny w kreacji postaci Normana Batesa.

Czy utwór ma jakieś przesłanie? Czy to tylko wstrząsająca historia dla czytelników lubiących opowieści z dreszczykiem? Ma. Dość banalne i oczywiste, ale w duchu oddźwięku jakie wywołały wydarzenia związane z Edem Geinem. Nikt się nie spodziewał, że ktoś taki jak Ed, osoba, której mimo przypisywanego dziwactwa, chętnie powierzano dzieci do opieki, może okazać się tak patologicznym mordercą. I o tym w dużej mierze jest też ta książka, o tym, że z pozoru normalne osoby zdolne są do czynów, o które nikt zupełnie je nie podejrzewa. I o tym, że czyny tych osób zawsze będą powodować szok w ich najbliższym otoczeniu. Ten aspekt został poruszony także w charakterze postaci Mary Crane – nikt się nie spodziewał, zwłaszcza jej siostra i narzeczony, że zdolna jest do kradzieży pieniędzy. A przecież, jak mówi jedna z postaci w powieści: „Nikt z nas nie jest tak naprawdę w pełni normalny”.  


R. Bloch, Psychoza, przeł. E. Spirydowicz, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1999.

wtorek, 26 marca 2013

Kolejna odsłona polskiego piekiełka


         Mało znam Pilcha. Zwykle po niego nie sięgam. Jak przez mgłę pamiętam powieść „Pod Mocnym Aniołem” i felietony z „Dziennika”. Zupełnie bez powodu, po prostu gdy mam intuicyjnie wybierać książki wcześniej mi nieznane skłaniam się ku innym pozycjom i autorom. Nie ma między nami czytelniczej chemii i tyle.

Ostatnio jednak sięgnęłam. Padło na „Marsz Polonia”. Zaczyna się nieźle. Pięćdziesięciodwuletni bohater-narrator, chyba alter ego autora, w dniu swoich urodzin postanawia poderwać kobietę. Sprecyzowawszy wymagania (młoda, przed trzydziestką, inteligentna, szczupła i mierząca najmniej metr siedemdziesiąt wzrostu), wyrusza w miasto. Początkowo ma się wrażenie, że będziemy mieć do czynienia z powieścią o egzystencjalnych dylematach mężczyzny nie tylko w średnim wieku, ale i w kryzysie wieku średniego. Nic bardziej mylnego.

„Światowi pisarze, owszem, mają z krwi i kości randki, które potem z realizmem i humorem opisują. My mamy randki z ojczystymi widmami nie do opisania”.

Cudownie autoironiczny opis. Bo oto bohater-narrator zamiast na randkę idzie na bal. A raczej jedzie. I to jedzie nie byle czym, ale czerwonym autobusem (aluzja aż nadto czytelna, aby się nad nią rozpisywać). Słowo o ojczystych widmach się rzekło, więc i z polskimi widmami będzie bohater balował. Na balu mamy zatem postaci-figury: Matkę Polkę, Drugorzędną piosenkarkę z pierwszorzędnym biustem, Zagubioną Legendę Solidarności, Faceta oblepionego fotografiami zmarłych w niewyjaśnionych okolicznościach księży i in. Postaci znane, ale i sam bal to czytelna aluzja przecież. Jak to w polskim piekiełku – są też trupy, bo nimi często Polska stoi. Są aluzje do życia publicznego, są też literackie: „Wesele”, „Mistrz i Małgorzata”, „Boska komedia”. I piłka nożna – znak rozpoznawczy stylu Pilcha.

           Satyra, absurd, nadrealizm. A wszystko to w konwencji chyba snu. Brakuje tylko przebudzenia się na końcu. Chce się zanucić: „Ale to już było”.

Czy się przekonałam do Pilcha? Powiedzmy, że zaczynało się dobrze. Narodowe widma trochę jednak przytłoczyły – za dużo, za szybko, bez sensu. Ale jak to w śnie. I jak to w Polsce – chyba nie mogło być inaczej niestety.   


J. Pilch, Marsz Polonia, Świat Książki, Warszawa 2008.


sobota, 23 marca 2013

Władysław Stanisław Reymont: „Wampir”


           Pisarze niekiedy popełniają powieści całkowicie wyłamujące się z charakterystycznego dla nich nurtu. Gombrowicz napisał „Opętanych” – powieść z wątkiem kryminalnym, Miłosz wplątał się w flirt z gatunkiem science-fiction (niebawem ukaże się książka „Góry Parnasu”), natomiast Reymont zafascynowany spirytyzmem skreślił powieść grozy zatytułowaną „Wampir”.

Jest to książka przesiąknięta nie tylko zainteresowaniami pisarza, ale też wątkami autobiograficznymi. Reymont faktycznie przebywał w Londynie i autentycznie uczestniczył w seansie spirytystycznym. Ponadto w wątku romansowym można doszukać się związków z prawdziwymi przeżyciami autora „Chłopów”.

Akcja powieści rozgrywa się w deszczowym i mglistym Londynie na przełomie XIX i XX wieku. Bohaterem kluczowym jest Zenon – polski pisarz z doświadczeniem romantycznej miłości sensu stricto, czyli uczucia niespełnionego, aczkolwiek w pewnym sensie skonsumowanego. Odrzucony przez obiekt swoich uczuć porzucił swoje rodzinne strony, zadbawszy przy tym, aby jego zniknięcie miało wszelkie przesłanki ku temu, aby uznać go za zmarłego. Zenona poznajemy w trakcie seansu spirytystycznego, który jest początkiem jego przemiany mającej niestety niefortunne zakończenie. To wówczas poznaje Daisy, kobietę, która nosi znamiona w stu procentach definiujące ją jako femme fatale. Zenon uwiedziony magnetyzmem jej osobowości krok po kroku stąpa ku zatraceniu, aby ostatecznie popaść w nie totalnie. Śledząc losy Zenona i Daisy, ich przedziwnej relacji, nietrudno się zorientować, że tytułowym wampirem jest właśnie enigmatyczna i hipnotyzująca Daisy. Jej wpływowi uległ nie tylko Zenon, ale także Joe – przyjaciel pisarza i brat Betsy, narzeczonej Zenona. Aczkolwiek przeczytawszy całą powieść interpretacja tytułu nabiera szerszego kontekstu – wampirem okazuje się wszystko to, co wysysa życiową energię, inspirację i chęć do działania. Wampirem pierwszej klasy (demonem pierwszej klasy – jakby powiedział Witkacy) w powieści jest jednak Daisy – zabiera duszę i prowadzi do obłędu.

W rekwizytorium spirytystycznej grozy rozgrywa się nie tylko romans Zenona i Daisy. Pisarz uwikłany zostaje jeszcze w dwie relacje z kobietami, które reprezentują zupełnie odmienne postawy i charaktery. Pierwszą jest Betsy – młoda, naiwna dziewczyna, zupełnie zakochana w Zenonie. Betsy i Zenon są narzeczeństwem i w najbliższej przyszłości planują ślub. W ich relację wkrada się nie tylko demoniczna Daisy, ale też Ada – dawna niespełniona miłość Zenona. Mimo że Zenon i Ada spędzili ze sobą tylko jedną noc ten zakochał się w niej do tego stopnia, że gotów był dla niej na każde szaleństwo. Niestety kobieta odrzuciła jego zaloty. Jednak po dziesięciu latach wróciła, wraz z córką Zenona i wyznaniami gorącej miłości. Zenon zostaje postawiony przed wyborem, który okazuje się dla niego niełatwy – nie wie którą kobietę wybrać: czy ulec magnetyzmowi Daisy, spełnić obowiązek i dane słowo Betsy, czy zostać z Adą. A czytelnikowi ostatecznie pozostają domysły co do ostatecznego wyboru Zenona, bo Reymont zakończył powieść dość niejasno i zagadkowo.

          Kończąc książkę można jednocześnie dojść do wniosku, że nie każdy flirt pisarza z innym gatunkiem można zaliczyć do udanych. „Wampira” czyta się raczej jako ciekawostkę, a nie jako perełkę z gatunku powieści grozy. Zwłaszcza, że momentami bywa bardziej śmiesznie niż strasznie. Czyta się jednak szybko i przyjemnie. 


W. S. Reymont, Wampir, Książka i Wiedza, Warszawa 1986.

wtorek, 5 marca 2013

O góralach, ceprach i przygodach tatrzańskich


        Rzadko zdarzają się książki, które podczas lektury wywołują uśmiech na twarzy nie znikający od pierwszych stron aż po ostatnie kartki. Jakże ogromne było moje zdziwienie, gdy okazało się, że do takich książek z całą pewnością mogę zaliczyć powieść Wojciecha Kuczoka „Spiski”. Przeczytawszy „Gnój”, książkę przytłaczającą, ponurą i dość pesymistyczną, po „Spiskach” spodziewałam się nie tyle kontynuacji tematu, ale na pewno podobnego klimatu i kolejnej ważkiej tematyki. Tymczasem otrzymałam powieść przygodową, przyprawioną humorem, rozgrywającą się w przestrzeni górskich widoków, w świecie jakby poza czasem i na styku mitu z rzeczywistością.

Wczytawszy się jednak głębiej w tekst nie można nie zauważyć, że aspekt czasowy jednak nieco wpływa na góralski świat. Donośnym echem odbijają się w górskiej przestrzeni wydarzenia sportowe czy przemiany ustrojowe. Dzieje się to za sprawą turystów, którzy licznie przybywają w góry i na kwatery góralskie. Napływ ten przypomina trochę młodopolską chłopomanię, jednak próby bratania się ceprów z góralami dla tych pierwszych mają często komiczny koniec, a to w postaci niedotrzymywania kroku w piciu wódki, zbałamuceniu córki przez dorodnego górala, czy uwięzieniu w drewutni pod zarzutem sprowadzenia na góralską wioskę nieszczęścia.

Mimo wszystko pozaczasowość ma swój oddźwięk w postaci zabobonnych wierzeń, atawistycznych zachowań i legend, których wiarygodności nikt z miejscowych nie kwestionuje. Górale tkwią w swoim świecie sprzed wieków i żaden rozwój techniki nie przybliża ich do postępu myślowego. W powieści Kuczoka ukazani są jako pierwotny lud, zawsze skory do bitki i wypitki. Można dyskutować czy takie obrazowanie jest krzywdzące, albo wręcz przeciwnie – z dużą dozą sympatii i humoru ukazuje górali jako pełnych energii i życia osobników. Jednak niezaprzeczalnym faktem pozostaje, że pokazani zostali w sposób barwny, przykuwający czytelniczą uwagę i budzący emocje. Dodatkowo daje się przecież wyczuć, że historia dąży raczej do groteski i satyry niż rzeczywistego obrazowania.

Właściwie w „Spiskach” „obrywa się” nie tylko góralom, ale i ceprom. Wkraczając na autochtoniczne tereny góralskie, wkraczają jednocześnie w inny świat, w którym muszą się odnaleźć. A jak to w takich przypadkach bywa, próby dostosowywania się bywają czasem nieudolne i komiczne.

Świat powieści Kuczoka miesza nie tylko mit z rzeczywistością, ale koreluje ze sobą także świat snu i marzenia z życiem. Narrator ubarwia relację niemalże z mitomańską konsekwencją: a to poprzez opowieść o spółkowaniu z kilkuosobowym chórem dziewic, historię o orgii widzianej w epicentrum górskiej mgły, czy epizod o góralach porastających mchem. Opowieści te nie tylko dodatkowo ubarwiają powieść, ale też mają na celu uwiarygodnienie mitu góralszczyzny jako obszaru niezwykłego i baśniowego, na którym możliwe są najbardziej niewiarygodne przeżycia.

Nie byłoby jednak tego świata, gdyby nie język powieści. Kuczok po raz kolejny udowadnia niezwykłą pod tym względem świadomość. Język to jednak niezaprzeczalny atut nie tylko „Spisków”, ale całej twórczości Kuczoka. Autor operuje słowami wykorzystując nie tylko ich bogactwo, ale też podwójne znaczenia, co daje w efekcie ciekawe gry językowe. W warsztacie pisarza sprawność językowa to cenny atut, bo sprawia, że nawet najmniej wyszukana tematyka nabiera blasku (vide: Schulz). W przypadku Kuczoka dodatkowo rozbudza czytelniczą ciekawość, która sprawia, że chce się czekać na kolejną jego książkę. 


W. Kuczok, Spiski. Przygody tatrzańskie, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2010.




Recenzja: W. Kuczok, "Gnój"